And the winner is…
To będzie ostatni felieton z wyprawy na Svalbard. Poniżej znajdziecie garść porad, przemyśleń, zasłyszanych opowieści i anegdot, z najdalej wysuniętego na Północ archipelagu zamieszkanego przez człowieka. Ponadto finiszuje proces postprodukcji zdjęć ze Spitsbergenu – do końca roku pojawi się (w końcu!) oficjalna galeria.
W momencie, gdy piszę poniższy tekst, dotarła do mnie bardzo miła wiadomość. Otóż zdjęcie otwierające ten artykuł – Force of Nature, zdobyło pierwsze miejsce w prestiżowym, międzynarodowym konkursie fotograficznym Neutral Density Photography Awards, w kategorii Landscape / Nature. Link do galerii pokonkursowej znajdziecie tutaj: ndawards.net
Tyle tytułem wstępu. W poprzednich miesiącach pisałem ogólnie o organizacji wyprawy, kosztach pobytu, spaniu, poruszaniu się z bronią – zainteresowanych odsyłam do archiwalnych wpisów. Natomiast kiedy już decyzja o wyjeździe zapadła, termin wybrany, a bilety kupione – dobrze byłoby wiedzieć co robić i od czego zacząć, żeby nie ganiać po omacku i nie tracić cennego czasu.

Kiedy jechać
Oczywiście wiele zależy od pory roku, którą wybraliście, żeby odwiedzić Svalbard. Miesiące zimowe i panująca noc polarna nie pozwolą zobaczyć osad typu Piramida, Barentsburg, czy Ny-Ålesund. Zapewne nie zdecydujecie się również na wielogodzinne i wielokilometrowe trekingi przy -40°C i w całkowitej ciemności (chociaż kto wie!). Ale możecie w tym okresie roku, cieszyć się obserwowaniem zorzy polarnej przez 24 godziny na dobę (przy sprzyjających warunkach pogodowych oczywiście). Możecie wypożyczyć skuter śnieżny, który jest najlepszym środkiem lokomocji na archipelagu, czy przejechać się psim zaprzęgiem. W małym Longyearbyen, które jest stolicą Svalbardu i jednocześnie siedzibą władz z Gubernatorem, zwanym tu Sysselmannem na czele, znajdziecie muzeum arktyczne, sporo pubów, koncertów, galerii, itp. Są tu również organizowane festiwale muzyczne, np.: Polarjazz czy Sun Festival Week, odbywający się w marcu, na powitanie pierwszych promieni słonecznych budzącego się dnia polarnego. Sporą ciekawostką, mocno dla mnie zaskakującą, była informacja, że okres zimowy jest dla tutejszych mieszkańców atrakcyjniejszy niż dzień polarny. Pytałem o to kilka osób z rzędu i wszystkie to potwierdzały. Dlaczego, zapytacie? Przecież combo złożone z ciemności, zimna i wiatru przez 24 godziny na dobę nie może być przyjemne na dłuższą metę! Odpowiedź była dosyć prosta – chodzi o możliwość poruszania się po Archipelagu. Zalegający wszędzie śnieg, daje nieograniczoną wolność dla przemieszczających się skuterami śnieżnymi. W miesiącach letnich cały Svalbard oferuje tylko 40 km dróg! Sama liczebność skuterów śnieżnych – około 10 tys. sztuk, przy populacji 2 tys. ludzi o czymś świadczy. A panująca ciemność? Cóż, wszyscy doświetlają się specjalnymi lampami.
Zima jest niewątpliwie atrakcyjna, ale osobiście ciekawsze, a na pewno bardziej różnorodne, wydają mi się inne pory roku. Wspomniane już powitanie dnia polarnego przypada na początku marca i jest to, przynajmniej z punktu widzenia fotografa krajobrazu, fenomenalna pora. Wyobraźcie sobie słońce, które jeszcze nie wschodzi, ale jego promienie powoli zaczynają oświetlać szczyty fiordów, dając niesamowitą, niebieską poświatę i podświetlone na różowo szczyty! Dla mnie bajka!

Kolejny ciekawy czas to maj i czerwiec, kiedy zima powoli odpuszcza (bardzo powoli), ale jeszcze można dosyć swobodnie poruszać się skuterem. To świetny czas na obserwacje dzikiej przyrody – niedźwiedzie na krach, gniazdujące ptaki, foki, itp. To również ostatni moment na zwiedzanie jaskiń lodowych. Od marca do połowy października można skorzystać z rejsów do Barentsburga czy Piramidy – poradzieckich osad górniczych. Szczególnie atrakcyjna jest Piramida, zwana Czarnobylem Arktyki. Niekoniecznie ze względu na awarię reaktora, bo takiego tu na szczęście nie było. Ale z powodu gwałtownego opuszczenia przez mieszkańców tego osiedla. Obecnie mieszka tam ok. 8 osób, a sama osada tworzy dosyć postapokaliptyczny obraz, nad którym góruje ogromny lodowiec Nordenskiöld oraz popiersie towarzysza Lenina.


Przy okazji Piramidy napiszę jeszcze, że dobrze umówić się z armatorem, albo nawet bezpośrednio z kapitanem statku, żeby nie wracać do Longyearbyen tego samego dnia. Ekipa Rosjan z Piramidy to fajne chłopaki – dysponują własnym browarem i można się u nich przespać kilka dni. Daje to możliwość poznania samej osady oraz okolicznych terenów, które są dziksze niż przestrzenie bliżej stolicy. Nie wiedziałem wcześniej o tej możliwości i nie zabrałem ze sobą broni (nie mówiąc o ładowarce do aparatu i szczotce do zębów). Kręcąc się po zabudowaniach z Aleksym, moim przewodnikiem po Piramidzie, dostałem wyraźny zakaz oddalania się od niego, poza linię wzroku. Na pytanie o powód takiego ograniczenia wolności, odparł, że nie mam ze sobą karabinu, a wczoraj kręcił się tutaj niedźwiedź polarny. Dodam, że to nie był żart dla przestraszenia turysty. Na dowód pokazywał mi zdjęcia z telefonu. Specjalnie spojrzałem na datę ich wykonania – wszystko się zgadzało.


Miesiące od lipca do października, to kolejny termin wart rozważenia. Śniegu już raczej nie ma, co nie oznacza, że nie potrafi sypnąć, ale generalnie poruszamy się na własnych nogach. Co daje z kolei możliwość zwiedzania z namiotem i plecakiem – ale nigdy samemu i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności! To oczywiście dla chętnych. Dla mniej wprawionych lub tych z gorszą kondycją, pozostają liczne, choć drogie, atrakcje w postaci rejsów, wypraw z przewodnikiem na okoliczne fiordy, lodowce, zwiedzanie kopalni, pływanie kajakami morskimi, itp.
Zalety wcześniejszego kontaktu
Mój tegoroczny wyjazd zaplanowałem na drugą połowę sierpnia. Fotograficznie atrakcyjniejszy byłby prawdopodobnie inny termin, ale był to mój „pierwszy raz” na Svalbardzie i chciałem to miejsce możliwie łatwo poznać i zbadać. Jak już wspominałem we wcześniejszych artykułach, przy organizowaniu podobnych wyjazdów, kluczem jest wcześniejsze planowanie i dotarcie do osób, które mieszkają w miejscu naszej docelowej destynacji. Uwielbiam poznawać ludzi w takich okolicznościach, bo dysponują wiedzą, której nie wyczytam w przewodnikach i na stronach www. Poza tym zawsze mają do opowiedzenia swoje historie, które nieodmiennie mnie inspirują i napędzają. Tak było również tym razem.
Jeszcze przygotowując się do wyjazdu, nawiązałem kontakt z Piotrem, który jest tam przewodnikiem. Niestety w momencie przyjazdu okazało się, że wypadło mu szkolenie lodowcowe i nie mogliśmy się spotkać. Tak się tym przejął, że zorganizował wśród znajomych ekipę, która natychmiast (tzn. w ciągu 10 minut od telefonu) zaopiekowała się mną, oraz moim towarzyszem Jackiem. Na piwie zaproponowano nam działania na najbliższą przyszłość. Już w kolejnym dniu mieliśmy okazję wziąć udział w inicjatywie objętej patronatem Sysselmana. Popłynęliśmy motorowymi pontonami morskimi – co samo w sobie stanowiło niezłe przeżycie, a jeszcze przepływaliśmy obok stada białuch arktycznych! Naszym celem były okolice fiordu Hiorthamn – miejsce normalnie niedostępne dla turystów. Zadanie jakie stało przed nami, to sprzątanie plaż tego fiordu. A właściwie segregacja odpadów wyrzucanych na arktyczne wybrzeża. Posortowane przez naszą grupę odpadki docelowo trafią do Norwegii kontynentalnej, gdzie będą badane i na tej podstawie naukowcy oszacują pochodzenie tych śmieci. Co z kolei pomoże powstrzymać zanieczyszczenia napływające zewsząd na Spitsbergen.



Być może powyższe nie brzmi szczególnie zachęcająco. Ale po pierwsze, przebywanie wśród ludzi totalnie pozytywnie zakręconych, pochodzących ze wszystkich stron świata, w różnym wieku – od dzieciaków po osoby starsze – daje niesamowitego kopa! Po drugie, świadomość ile my – ludzie, produkujemy zanieczyszczeń i jak to wpływa na naturę. Każdy to wie, ale ta wiedza w zaciszu domowym, nie pokazuje tak dobitnie, jak niszczymy nasz dom. Odwijanie martwego ptaka zaplątanego w żyłkę, świadomość, że do tej i innych śmierci przyczynił się nasz gatunek, naprawdę zmienia perspektywę. Podczas akcji sprzątania było nas 80 osób. Wszyscy uśmiechnięci i pomocni. Organizacja na najwyższym poziomie – bezpieczeństwo to priorytet – przed niedźwiedziami polarnymi strzegli nas strażnicy z karabinami i psami. W ciągu kilku godzin zebraliśmy około tony odpadków! Niewyobrażalne! Inicjatywa ta ma charakter cykliczny. Stronę projektu można obejrzeć tutaj: aktivifriluft.no
Ogólnie przeżycie kapitalne i fantastyczne doświadczenie, które nie byłoby możliwe, bez wcześniejszego kontaktu ze wspomnianym już Piotrem.
Kiara
Z postacią Piotrka wiąże się jeszcze jedna zabawna sytuacja, jaka się nam przydażyła. Otóż wędrując w kierunku Adventdalen, natknęliśmy się na samotną psiarnię – żadnych ludzi, tylko psy. Nie byłbym sobą, gdybym nie wyjął aparatu i nie wykonał kilku zdjęć. Jedno z nich trafiło na mój profil instagramowy i wzbudziło dosyć spore zainteresowanie. Odezwał się do mnie wspomniany Piotr z pytaniem, gdzie spotkałem Kiarę – bo tak nazywał się sfotografowany piesek. Okazało się, że przez przypadek trafiłem do jego chwilowo pustego domu i zrobiłem zdjęcie jego ulubionej suki. Co zresztą skomentował w ten sposób: „No ładnie, ładnie! Zakradać się do mojego domu, fotografować moje psy! ;)”

Tak w wielkim skrócie wyglądają moje doświadczenia i odczucia względem Svalbardu. Mógłbym o tym opowiadać jeszcze długo, ale może kiedyś na żywo? Kto wie? Czas podsumować więc ten spitsbergeński cykl.
Pamiętajcie – na Svalbardzie nie znajdziecie szlaków turystycznych. Tzn. są wyznaczone route’y na mapach, ale to wszystko. W terenie nie ma żadnych oznaczeń. Planując tam pobyt, róbcie to z wyprzedzeniem i z głową. Po wylądowaniu w Longyearbyen, stojąc twarzą na wprost fiordu, w kierunku północno-wschodnim, na prawo rozciąga się dolina Adventdalen i według mnie to ciekawszy kierunek wycieczek. Można dotrzeć do stacji badawczej EISCAT i oglądać zapierające dech w piersiach widoki. Można to zrobić piechotą, rowerem, psim zaprzęgiem albo… taksówką 🙂 Na lewo z kolei znajdziecie dolinę Bjørndalen. Idąc tam mijacie słynny bank nasion, który sam w sobie zasługuje na osobną historię. Dalej lotnisko, potem dolina i… piękne Nic. Czyli przyroda w najpiękniejszym wydaniu i spora możliwość spotkania lisa polarnego. Z kolei na południe od Longearbyen, za Nybyen, zaczyna się lodowiec Longyearbreen i m.in. kapitalny punkt widokowy Trollsteinen.

Nie czas umierać!
A na zakończenie ciekawostka – czy wiecie, że na Svalbardzie nie można umierać? Nie można także legalnie się urodzić! Oczywiście śmierć w wyniku wypadku, to przypadek losowy. Ale jeżeli rezydent zapadnie na ciężką, nieuleczalną chorobę, jest ustawowo zobligowany do opuszczenia wyspy. Przepis, być może nieco szokujący, jest podyktowany względami praktycznymi. Na terenach tych występuje tzw. wieczna zmarzlina – permafrost. Z tego powodu nie można tam grzebać zmarłych. Natomiast mimo, że w Longyear jest szpital, jego wyposażenie nie jest przystosowywane do obsługi poważniejszych przypadków. Dlatego, gdy ciąża jest zagrożona, szpital nie jest w stanie pomóc ani matce, ani dziecku. W konsekwencji kobiety najpóźniej w siódmym miesiącu ciąży, muszą opuścić Svalbard na czas porodu.
Mówię Wam! Naprawdę warto tam pojechać i przywieść tonę własnych przeżyć, wrażeń i pięknych wspomnień 🙂
***
Uwagi
Dobrnęliście do końca felietonu, co pozwala mi założyć, że tekst był interesujący. Jeżeli się nie mylę, dajcie mi znać poniżej w komentarzach. Jeżeli uważacie, że warto – śmiało udostępniajcie tekst np. na Waszych profilach facebookowych. Być może ktoś skorzysta 🙂
Cykl o Spitsbergenie przedstawia punkt widzenia i doświadczenia Autora – można się z nimi nie zgadzać. Nie jest moim celem przekonywanie kogokolwiek do czegokolwiek.
