Tatrzański plener


Tatry I

Jest 11 maja 2017. Właśnie wracam po zmroku z Morskiego Oka z całodniowej wycieczki fotograficznej. Początkowo nic nie zapowiadało, że cokolwiek da się sfotografować, ponieważ w zasadzie cały czas zalegała mgła. Ale przyjechałem tylko na ten jeden dzień i zależało mi żeby coś fajnego sfotografować. Na krokusy się spóźniłem, świtu nie było. Poszedłem w związku z tym do Doliny Pięciu Stawów, licząc, że coś ciekawego tam znajdę. Niestety pogoda nie rozpieszczała – cały czas była słaba. Padał śnieg, niewiele było widać. Pomyślałem, że trzeba ratować sytuację. Skoro mam tą wielką banię, zwaną plecakiem, na plecach, to nie po to to targam, żeby nic nie zrobić. Mijając Wodogrzmoty Mickiewicza pomyślałem – ha! Nigdy nie miałem do czynienia z małymi leśnymi wodospadami, które tak fajnie spadają kaskadami. Postanowiłem, że w oczekiwaniu na pogodę, podczas marszu, będę się przy tych tatrzańskich strumykach zatrzymywał. No i pierwszy – może nie taki znowu strumyk, i nie taki malutki znowu 😉 – to właśnie Wodogrzmoty Mickiewicza. Muszę powiedzieć, że początkowo szło mi to dosyć opornie. W końcu znalazłem bezpieczne miejsce do fotografowania. Dostać się tam na dół i zająć odpowiednią pozycję pod odpowiedni kadr, szczególnie gdy zalega śnieg i lód, jest ślisko – jest bardzo niebezpiecznie. Ale udało się – zacząłem robić zdjęcia.

Potem, ruszyłem w kierunku Doliny Pięciu Stawów. Zaczęło się nawet rozpogadzać. Pomyślałem – dobra nasza, idziemy. Ale idąc nie mogłem się powstrzymać, dalej robiłem strumyki. Przestał padać śnieg, zaczęło się rozpogadzać, choć mgła nadal wędrowała po szczytach. I samych gór w zasadzie nie było widać. Od czasu do czasu pojawiały się jedynie wierzchołki. Był też 3 stopień zagrożenia lawinowego – dlatego należało być przygotowanym kondycyjnie i sprzętowo na takie eskapady. Dodatkowo należy powiadomić gdzie się idzie, co się chce robić. Akurat mam znajomego ratownika TOPR (pozdrawiam Marcin) i znajomych gazdów (również pozdrawiam), więc poinformowałem ich gdzie zamierzam wędrować. Na marginesie – Marcin Józefowicz, wspomniany ratownik TOPR – właśnie w tym czasie prowadził warsztaty lawinowe w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów. Powiedział mi – atakuj, powinieneś dać radę. Szedłem, szedłem, w pewnym momencie nie obyło się bez raków (na szczęście je miałem), ale tuż pod samym szczytem, gdzie dochodzi się do schroniska, ogarnęła mnie taka mgła, że zgubiłem szlak. I muszę przyznać, że bez odbiornika GPS jak bez ręki! Nie miałem kompasu i mapa papierowa nie mogła mi pomóc. Szczerze mówiąc mocno się zdenerwowałem, podszedłem jeszcze trochę, ale gdy wpadłem do piersi w kosodrzewinę przykrytą śniegiem – cóż po prostu się przestraszyłem. Bałem się, że wpadnę w jakąś rozpadlinę, że zgubię drogę, złamię nogę, albo jeszcze coś gorszego… Dałem za wygraną i po śladach wycofałem się, a w zasadzie zjechałem na tyłku, hamując rakami. Zszedłem na dół, po drodze robiąc strumyczki oczywiście 😉

Znów znalazłem się w okolicach Wodogrzmotów. I tu pojawił się kolejny problem. Planowałem, że w schronisku zjem obiad. Tymczasem nie dałem rady tam dotrzeć, a mój prowiant to jedynie 2 batony energetyczne. Niewiele. Zacząłem być głodny. Rozsądek krzyczy – wracaj! Najesz się, odpoczniesz. Ale nie! Przecież trzeba zrobić zdjęcia! Poszedłem więc do Morskiego Oka – jakieś półtorej godziny marszu. Tam w końcu zjadłem porządne jedzenie, a potem zszedłem do stawu. Akurat wiatr rozwiał na moment chmury i mgły. Pojawiły zarysy gór i wierzchołków. Pięknie widać było Mnicha. Szybko rozłożyłem sprzęt i zacząłem robić zdjęcia. Możecie je tu sobie obejrzeć – nie są to może zwalające z nóg ujęcia, ale nie są też zupełnie podłe 😉 Tymczasem patrzę na zegarek – a tu za 20 minut zmierzch. Zasadzam się więc na spektakularny zachód słońca. Well, nawiało małą, lekko różową chmurkę i tyle. Szału totalnie brak. A tymczasem droga przede mną daleka – 2,5 h marszu w ciemności, po całym dniu zasuwania po górach. Niedźwiedzie, wilki, złe duchy – przygoda 😉

Właśnie w tym momencie wracam, nagrywając poniższy wpis na dyktafon. Znowu, już po raz trzeci dzisiaj, mijam Wodogrzmoty Mickiewicza. Nogi wchodzą mi do… szyi (żeby to ładnie ująć), ale jestem zadowolony z wyprawy. Nawet więcej! Było ekstra. Dobrze pobyć samemu ze sobą. Wydaje mi się, że kilka fajnych zdjęć mam. Potestowałem po raz kolejny Olympusa OMD E-M1 Mark II – uczę się go cały czas. Ma kilka naprawdę kapitalnych funkcji i rozwiązań. Lubię go. Muszę się kiedyś odważyć i nie zabierać ze sobą lustrzanki. Teraz noszę oba systemy na plecach. Nawet nie chcę ważyć plecaka.

No nic – jaki z tego morał? Ano taki, że jak otwierasz oko i widzisz, że nic nie widzisz (!), że za oknem jest dupa, a Ty Czytelniku wyrwałeś się po to żeby te zdjęcia robić – TO PRÓBUJ! Bo warto. Bo może się okazać, że poświęcony czas nie będzie zmarnowany. Może nie zrobisz najpiękniejszych zdjęć (chociaż kto wie?), ale doświadczenia nikt Ci nie zabierze. Ja jestem dzisiaj zadowolony z wycieczki, zadowolony ze zdjęć (mimo, że nie są to zdjęcia, z myślą o których przyjechałem w Tatry).

Tak to jest w fotografii krajobrazowej – trzeba brać to co daje matka natura. I cieszyć się tym.

Tatry II

Tak się składa, że jeden z rodzajów fotografii który uprawiam, w tym przypadku fotografia krajobrazowa, pięknie wygląda kiedy się patrzy na gotowy produkt. Czyli zdjęcie, które obecnie zwykle można zobaczyć na ekranie monitora. Lubię to robić, lubię obserwować przyrodę, lubię patrzeć jak się zmienia, lubię sobie dostosowywać kalendarz pod różne wydarzenia przyrodnicze, jakie mają miejsce w ciągu roku. Lubię odwiedzać ciekawe przyrodniczo kraje, które oferują widoki niespotykane w Polsce. Co nie umniejsza oczywiście Polski. W końcu jestem w Tatrach.

Natomiast chodzi mi o jedną rzecz, która jest ważna, a której niestety nie mam. Otóż przy tego typu wyprawach ważne jest bezpieczeństwo i niekoniecznie chodzi mi o zagrożenia typu – ktoś mi da w głowę, czy mnie okradnie. Bezpieczeństwo na trasie – może się zdarzyć wypadek, można zasłabnąć czy w końcu zabłądzić. Komuś na szlaku podczas wędrówki może zdarzyć się krzywda i trzeba mu pomóc, sprowadzić pomoc. Ja chodzę sam. Lubię chodzić samemu. Ale nie zawsze czuję się z tym komfortowo. Brakuje mi osoby, kogoś zaufanego, fotografa, z którym można razem wędrować, gadać, nawzajem się wspierać, asekurować, dopingować do dalszego działania. Ale również powstrzymać przed zrobieniem czegoś głupiego, a z drugiej strony popchnąć do działania, kiedy brakuje weny. Albo krok dalej, krok, który dzieli nas od kapitalnego zdjęcia. Nie mam nikogo takiego, ponieważ tak się ułożyło. Trudno jest mieć pretensje do ludzi, nawet fotografujących, o to że w środku tygodnia nie wyrwą się z pracy, obowiązków rodzinnych i nie pojadą ze mną na wycieczkę. Natomiast chciałbym mieć taką osobę bądź grupę osób, z którą można się umówić i wyruszyć w plener.

Tak sobie myślę, że rozwiązaniem może być zapisanie się do jakiegoś klubu fotograficznego, do ZPAFu, Związku Fotografów Przyrody, itp. Ale mam jeden problem – nie lubię tłoku – jedna, dwie osoby to max, jaki jestem w stanie znieść. Potem zaczynają się problemy – pójdźmy tu, pójdźmy tam, ja nie chcę, boli mnie głowa, umawialiśmy się na 10, a jest 10.30. Te problemy są poza moim zrozumieniem – nie chcesz – nie idź, zajmij się sobą, nie utrudniaj życia innym.

Może czytaliście jeden z moich wpisów o Islandii – tam była nas piątka. Ale przy przygotowywaniu takich dalekich wypraw wchodzą względy prozaiczne – nie byłbym w stanie samodzielnie pojechać na taką wyprawę ponieważ zwyczajnie mnie na to nie stać. Wynajem samochodu na tydzień to koszt ok. 8000 pln, a spanie, a jedzenie, a przelot, a benzyna – to wszystko kosztuje kupę pieniędzy. W związku z tym koszty, które rozkładają się na pięć osób stają się powiedzmy nieco bardziej jadalne. To wciąż dużo, ale da się odłożyć. Więc tak – jak najbardziej – wyprawy w dalekie, niedostępne miejsca – niedostępne nie tylko z powodu trudności z dotarciem, ale właśnie z powodu kwot, jakie organizacja tego typu wypraw pochłania, wymagają współdziałania większej grupy osób. I z doświadczenia wiem, że selekcja ludzi do takiej wyprawy, to element kluczowy dla powodzenia całej akcji. Nic tak nie psuje wyjazdu, jak nieporozumienia w grupie osób, z którymi spędza się codziennie 24 godziny. Jak wtedy skupić się nad kadrem i wyciszyć?

I to chyba tyle na dziś, jeśli chodzi o moje przemyślenia. Ciekawy jestem jak sobie radzicie z podobnymi dylematami. Czy fotografujecie solo, czy też Wam brakuje wsparcia koleżanki fotografki lub kolegi fotografa? Jeżeli macie czas i chęć, chętnie przeczytam pod wpisem jakie macie przemyślenia na ten temat.

Tatry III

Jednak nie dam Wam spokoju 😉 Kolejny, ale już ostatni zapis z wycieczki w Tatry.

Wracam do Palenicy Białczańskiej. Jest już totalnie ciemno, czołówka na łeb. Chyba mam wenę, albo już mi się nudzi samemu, więc się produkuję 😉 Oto garść kolejnych przemyśleń:

Wspomniałem poprzednio o organizacji wypraw – że w kilka osób jest po prostu taniej. I to oczywiście prawda. Ale… pociągnę ten wątek. Na ogół takie wyprawy planuje się przynajmniej z półrocznym wyprzedzeniem. Organizuje się miejsca postoju, samochód, spanie, etc., wiadomo. Zbiera się ekipę – z mojego doświadczenia wygląda to tak, że najlepiej samemu zaplanować całą wyprawę. Zaplanować czas, oznaczyć na mapie punkty, gdzie na pewno chcemy mieć plenery, zaplanować biwaki, spanie, itp. Taki plan należy przedstawić potencjalnym członkom wyprawy. Reakcje ludzi są różne – niektórzy decydują się od razu. Inni twierdzą – „o nie, chciałbym, ale w tym czasie to…”. Planujmy tak, żeby zebrać te 4–5 osób. Dlaczego tyle? Bo to zapewnia ekonomiczne powodzenie projektu, jest bezpieczne, kalkuluje się. I w przypadku kosztów wynajmu samochodu (np. pick-upa) – to optymalna liczba uczestników, żeby jechać jednym pojazdem we w miarę komfortowych warunkach. Siedem czy sześć osób to porażka w takich sytuacjach. Natomiast krotność 4 lub 5 jest ok. przy wynajmie dwóch samochodów, przy noclegach już jest niestety gorzej, bo nie zawsze uda się załatwić miejsce w tej samej miejscówce. Poza tym wchodzą względy związane z tym o czym pisałem przy poprzednich okazjach. Im więcej osób tym więcej zdań i problemów do ogarnięcia – ten chce pospać, tamten nie chce, ta jest zmęczona, a tą boli głowa, kto robi dzisiaj żarcie, itp. Ja wiem, że to są truizmy. Ale przy gorączce przygotowań i organizacji, naprawdę łatwo zapomnieć o takich kwestiach. Warto też pamiętać, żeby co najmniej dwie osoby (na samochód) miały uprawnienia do kierowania pojazdem.

Po zorganizowaniu 2–3 takich wypraw dochodzi kapitalna i nie do przecenienia rzecz. Otóż wykształca się grono osób, z którymi fajnie razem pojechać na wyprawę. Podobne warunki fizyczne, podobne poczucie humoru, podobne oczekiwania. Ludzie zaczynają się lubić, znają się, wiedzą czego po kim mogą oczekiwać, na co liczyć. Inni znowu wykruszają się z takiej ekipy – coś nie zagrało, były niesnaski, może po prostu nie taki klimat. Po prostu życie 🙂 Zakładam, że jeszcze nie raz wymyślę sobie podobną wyprawę. Co ja piszę! Już wymyśliłem! W końcu sierpnia jadę na Svalbard 🙂 – do krainy niedźwiedzia polarnego. Myślę, że będę miał o czym opowiadać po przyjeździe.

Na pewno będę chciał, mimo, że już tam byłem, pojechać jeszcze raz na Lofoty czy Maderę. Och ta Madera – to naprawdę kapitalne miejsce. To jest tak różnorodna wyspa! Od oceanu z nabrzeżem z pięknymi klifami, przez niezwykle klimatyczny wawrzynowy las z trzeciorzędu do wielkich gór, wystrzelających prosto z morza i pnących się na 2000 m n.p.m. Przebijających szczytami pokrywę chmur, po wejściu na które, rozpościera się niesamowita panorama z pierzastym mlekiem po horyzont. Wygląda to obłędnie. A tuż po zachodzie słońca mamy przeczyste niebo z milionem gwiazd i drogą mleczną. Raj dla astrofotografów. Ach, rozmarzyłem się. Może któregoś razu dam hasło i Wy również będziecie mieli ochotę na taką wyprawę czy warsztaty. Zobaczymy. Dajcie znać czy bylibyście zainteresowani 🙂

Komentarze

Poprzedni wpis
Następny wpis

Najnowsze wpisy